Alfred KYC, Można zabić odmawiając lekarstwa

Można zabić odmawiając lekarstwa

- „Można zabić pistoletem, ale można też zabić odmawiając lekarstwa” powiedział w wy-wiadzie dla PAP o ks. Władysławie Findyszu, który 19 czerwca został w Warszawie beaty-fikowany jako pierwszy w Polsce męczennik komunizmu, historyk Kościoła i wiepostulator w procesie beatyfikacyjnym ks. dr Andrzej Motyka.

AK: Na początku października 1963 r. 56 - letni proboszcz w Nowym Żmigrodzie na Podkarpa-ciu ksiądz Władysław Findysz wysłał listy do ok. 100 swoich parafian. Co w nich napisał, że w efekcie doprowadziły go do skazania na 2,5 roku więzienia ?

Ks. dr Andrzej Motyka: Wybrał drogę kontaktu listowego, bo kiedy pisał był już chory, nie mógł swobodnie mówić po wykonanej we wrześniu operacji tarczycy. W perspektywie miał też kolejna operację, która wiązała się z rakiem przełyku. Te względy zadecydowały o takiej formie kontaktu z wiernymi. Skierowane do parafian propozycje soborowych czynów dobroci, a taka akcja odbywała się w całej Polsce i wiązała się trwającym II Soborem Watykańskim, zachęcały do poprawy w różnych aspektach życia.

Ks. Findysz proponował m.in. uaktywnienie praktyk religijnych, zaprzestanie waśni w rodzinach, zgody w sąsiedztwie, zachowanie trzeźwości, uporządkowanie sytuacji w małżeństwach niesakramentalnych. Były to tylko propozycje i zalecenia duszpasterskie. Wypełniał swój ka-płański obowiązek, nikogo nie przymuszał do praktyk religijnych. Kto chciał mógł się zastosować do rad proboszcza, a kto nie chciał mógł list spalić. Wielu też tak czyniło. Choć znacznie więcej zastosowało się do apelu.

AK: Kilkunastu adresatów złożyło jednak doniesienie na milicję. Uczynili to spontanicznie, czy zostali zainspirowani przez Służbę Bezpieczeństwa ?

AM.: Na pewno niektórzy chcieli, popularnie mówiąc, odgryźć się proboszczowi, inni zostali wykorzystani przez SB. Co ciekawe adresatami soborowych czynów dobroci byli także mili-cjanci, ale oni akurat nie donieśli na księdza. Być może nie było potrzeby ich wykorzystania, ale już członkowie ORMO składali donosy.

W rezultacie wszczęto śledztwo. Księdzu zarzucono przymuszanie do praktyk religijnych oraz ich zabranianie. W tym drugim przypadku skarżący się na księdza jako dowód jego winy poda-wali, że odmawia świadkowania przy chrztach czy bierzmowaniu, a ksiądz odmawiał bo musiał przestrzegać wymogów kanonicznych.

AK: Kiedy postawiono zarzuty ?

AM.: 25 listopada ks. Findysza przesłuchano w prokuraturze wojewódzkiej w Rzeszowie. Nie przyznał się do winy. Tego samego dnia został aresztowany. Aresztowanie uzasadniono „obawą matactwa” oraz „znacznym stopniem szkodliwości społecznej czynu”.

Równolegle na plebani przeprowadzono brutalną rewizję, w czasie której obecnemu tak wikariu-szowi wygrażano pistoletem. Z relacji świadków wyłania się podsycana przez komunistów at-mosfera zagrożenia i zastraszania w Nowym Żmigrodzie. Dla ludzi, którzy nie mieli na co dzień do czynienia z takimi metodami te działania musiały być szokiem. Wielu bało się przychodzić na plebanię.

AK: Niedługo potem sąd wojewódzki w Rzeszowie skazał księdza na 2,5 roku więzienia ?

AM.: Rozprawa odbyła się 16-17 grudnia 1963 roku. Po kilkuminutowej naradzie 17 grudnia zapadł wyrok skazujący.

AK: Jak wyglądał pobyt ks. Findysza w więzieniu w Rzeszowie ?

AM.: Już w pierwszy dniu, zaraz po aresztowaniu, rozebrano go na apelu i powiedziano współ-więźniom, że maja nowego kolegę, kapłana. Potem został umieszczony w celi z kryminalistami. Musiało mu być bardzo ciężko, był upokarzany. Unikał wypowiedzi jak było w więzieniu, ale raz, czy drugi stwierdził, że gdyby był diabłem toby współwięźniów nie przyjął do piekła.

Jaskrawym przykładem traktowania mogą być wspomnienia jego wikariusza z Nowego Żmigro-du, ks. Antoniego Bieszczada. Wikariusz odwiedził proboszcza na rzeszowskim Zamku w wigilie Bożego Narodzenia. Podczas widzenia ks. Findysz poprosił kapłana o spowiedź, kiedy usłyszał to strażnik natychmiast przerwał widzenie. A była to jedyna możliwość spowiedzi, w tamtych czasach w rzeszowskim więzieniu spowiedników wzywano tylko do umierających więźniów.

AK: Cały czas trwają zabiegi o uwolnienie księdza, który jest chory i skazany jeszcze nieprawo-mocnym wyrokiem. Jaki jest ich skutek ?

AM.: W Rzeszowie prokuratura i sąd chciały wykorzystać propagandowo sprawę ks. Findysza. Jego przykładem chciano też zastraszyć innych księży, żeby nie byli tak gorliwi. Sędzia decydu-jący o zwolnieniu z aresztu wiedział o jego chorobie. Jednak nie uznał za miarodajne świadectwa lekarza więziennego, który podejrzewał raka przełyku. W uzasadnieniu stwierdził - samo podej-rzenie nie musi oznaczać faktycznego występowania choroby.

Celowo przedłuża się procedury, utrudnienia poddanie się leczeniu. Zamiar wydaje się jedno-znaczny, Chodzi o wyeliminowanie księdza. Można zabić pistoletem, ale można też zabić od-mawiając lekarstwa. Dopiero po licznych monitach, m.in. ordynariusza przemyskiego biskupa Franciszka Bardy, 25 stycznia 1964 roku ks. Findysz został przewieziony z Rzeszowa do Cen-tralnego Więzienia w Krakowie przy ul Montelupich. Tam wreszcie poddano go szczegółowym badaniom specjalistycznym, które potwierdzają wcześniejsze diagnozy, że jest chory na raka przełyku i wpustu żołądka.

Komisja Lekarska za zasadną uznaje przerwę w odbywaniu kary, gdyż dalsze przebywanie w więzieniu może grozić zejściem śmiertelnym. 29 lutego ks. Findysz opuszcza krakowskie wię-zienie. Kilka tygodni później we Wrocławiu lekarze orzekają, że jest już za późno na operacje.

AK: Ostatnie miesiące życia, do śmierci 21 sierpnia 1964 roku, przebywa w Nowym Żmigrodzie. Jak przyjmują go mieszkańcy ?

AM.: Zaskakuje ich stan zdrowia i wygląd księdza. W relacjach świadków często pojawia się określenie, że z dobrze zbudowanego mężczyzny pozostały „kości powleczone skórą”. Gołym okiem widać skutki więzienia i pozbawienia możliwości leczenia. Ksiądz jest słaby, ma kłopoty z przyjmowaniem pokarmu. Wzbudza wiele sympatii i współczucia.

W Nowym Żmigrodzie mija też szok wywołany aresztowaniem proboszcza. Ludzie zrozumieli czym grozi system komunistyczny. W pogrzebie ks. Findysza bierze udział kilka tysięcy osób, a warto dodać, że Żmigród liczy wtedy tysiąc mieszkańców, a cała parafia niewiele ponad 3 tys. Przez udział w pogrzebie chcą identyfikować się z jego działalnością, chcą pokazać - jak mówiło się w tamtych czasach - że „jeszcze nie do końca poddali się”.

Rozmawiał Alfred Kyc