Alicja Trześniowska, Nie możesz nas opuścić

Rozmowa ze Stanisławą i Ireną Wapińskimi, emerytowanymi nauczycielkami języka polskiego i matematyki z Nowego Żmigrodu, zamieszkałymi w Rzeszowie

Były Panie uczennicami, parafiankami i bliskimi sąsiadkami sługi Bożego ks. Władysława Findysza. Jak Panie wspominają go z okresu swego dzieciństwa?
Stanisława Wapińska: - Ksiądz Findysz to postać wybitna, niepospolita. Bardzo dystyngowany, życzliwy, z twarzy promieniowała dobroć, dystans znikał przy pierwszym słowie. Zawsze całowaliśmy księdza w rękę - takie było wychowanie. Z jednej strony autorytet, patrzyliśmy w niego jak w obraz, ale z drugiej, z radością podbiegało się, żeby coś powiedział. Lubił żartować. Zapraszał do siebie na gruszki, pozwalał głaskać psa.
Umiał zdobywać dzieci i młodzież oraz zachęcać do służby kościelnej. Mój śp. brat w wieku 9 lat znał całą ministranturę po łacinie. Dostał obrazek za szkłem z napisem: "Wytrwałemu ministrantowi Danielowi Wapińskiemu - ks. Findysz". Dyplom ten znaczył dla nas o wiele więcej niż jakaś atrakcyjna nagroda rzeczowa.
Ksiądz Findysz wszystkim pomagał. Po wojnie nie mieliśmy dokąd wrócić - najbiedniejszych przygarnął do siebie. Brak było jedzenia - mama ze zmarzniętych ziemniaków robiła kluski i tym nas żywiła. Dzięki niemu wszyscy po równo dostawaliśmy coś z darów UNRRA - buty, jedzenie. Umiał i zrugać, ale z sercem, po ojcowsku. Nie zasłużyliśmy na takiego świętego ojca.

Jaki był wpływ ks. Findysza na postawy życiowe Pań?
Stanisława Wapińska: - Marzyłam o zawodzie nauczycielki, ale rodzice myśleli o innej przyszłości dla mnie. Poszłam więc do księdza i poprosiłam, żeby ich przekonał. I rzeczywiście, ksiądz znalazł odpowiednie argumenty. Całe życie byłam mu za to bardzo wdzięczna. Gdy zaczęłam pracować w szkole, pomagał mi nadal, ucząc, jak mam być dobrym, wymagającym, sprawiedliwym, obiektywnym nauczycielem, jak nad sobą pracować, jak zdobyć autorytet wśród młodzieży. Bardzo wiele w pracy zawodowej wykorzystałam z jego postawy i nauki: z jednej strony życzliwość wobec uczniów, a z drugiej - dystans. Interesował się wszystkim: pytał, jak idzie nauka, a po maturze, jak wiedzie się w pierwszej pracy. Całym sercem był przy swoim parafianach - w smutkach i radościach. Umiał doradzić w różnych ważnych życiowych sprawach, w każdej sytuacji był przy nas, przy naszych rodzicach.

Były też Panie świadkami męczeństwa sługi Bożego.
Stanisława Wapińska: - Ksiądz Findysz cały czas był obserwowany: przed uwięzieniem i po uwolnieniu. Nie narzekał, gdy był chory, nie skarżył się. Gdy po raz pierwszy po wyjściu z więzienia wyszedł, podtrzymywany, do ołtarza, padłam jak wszyscy na kolana z wielkim szlochem, widząc straszny stan ks. Findysza. O pobycie w więzieniu powiedział tylko raz: "Żebyś ty wiedziała..." - i nie skończył, tylko łzy stanęły mu w oczach. Więcej już nie dotykał tych spraw.
Nie pozwolono nam odwiedzać ks. Findysza, zaraz wzywano nas do komitetu partyjnego. Pewnego dnia wracając z pracy, podeszłam do leżącego na leżaku bardzo osłabionego księdza i zamieniłam z nim parę słów. Godzinę później posłano po mnie i zawieziono do wydziału oświaty, gdzie żądano, abym podpisała zobowiązanie, że nie będę odwiedzała ks. dziekana.

Jakich łask doświadczali wierni za pośrednictwem ks. Findysza?
Irena Wapińska: - Rok temu śp. nasz brat leżał przez cały maj na oddziale kardiologicznym. Przy swoim łóżku miał umieszczony obrazek ks. Findysza. Cały czas, dzień i noc, na zmianę czuwałyśmy przy bracie. Choć cierpię na bezprzyczynowe migotanie przedsionków, miałam siłę, aż ordynator bała się o mnie, gdyż tyle godzin żyłam w napięciu. Pani doktor nie mogła się nadziwić, że nie miałam migotania ani bólów. A ja w myślach zwracałam się do ks. Findysza, prosząc o siły. Zawsze w ciężkiej sytuacji modlę się do sługi Bożego: nie możesz mnie opuścić.

Dziękuję bardzo za rozmowę.
Alicja Trześniowska

Artykuł z "Naszego Dziennika" z dnia: Środa, 15 czerwca 2005, Nr 137 (2242)